Mniej więcej w czwartej części „Sweet Fire” Sam Gendel przerywa sobie chrapliwym, zgrzytliwym skowytem. Chwilę wcześniej grał na swoim saksofonie z melodią C, wypuszczając potok nut w przestrzenie wokół podskakującej linii basu Sama Wilkesa. Nagle jego głos wybucha, jakby użądlił go szerszeń lub chwycił mocno rozgrzaną patelnię. To nie jest wycie bólu, ale przelotny egzorcyzm, moc dżemu zmuszająca go do uwolnienia ducha. Zgodnie z prawdziwą jazzową tradycją wezwania i odpowiedzi, przykłada saksofon z powrotem do ust i wyczarowuje kilka równie szorstkich trąbień instrumentu, po czym powraca do swojej zręcznej kaskady.

Ten przebłysk pierwotnej radości zwięźle oddaje uczucie przenikającego odkrycia Doobertrzeci album eksperymentalnego duetu jazzowego z Los Angeles Muzyka na saksofon i gitarę basową seria. Jak na ich Pierwszy dwa płyt, para wybrała te piosenki z występów na żywo, wycinając publiczność, ale zachowując nienaruszoną trzaskającą energię. Studia pozwalają artystom kształtować, dogrywać i edytować pomysły, ale granie na żywo jest z natury surowe; odczuwanie atmosfery pomieszczenia, komunikowanie się bez mówienia i pozostawianie miejsca na przypadek to najszybsza droga do transcendencji. Doober to kolejny dokument wrodzonej chemii i zaufania tych muzyków, którzy odnajdują magię w podróży bez konkretnego celu.

Wiele z tych piosenek to covery — a przynajmniej tak się zaczynają. W tych wersjach nie ma nic szczególnie wiernego; Gendel i Wilkes są bardziej zainteresowani przestrzenną eksploracją tekstur. W „Rugged Road” wydobywają melodię refrenu z tęsknego psychofolkowego klasyka Judee Sill „Jest nierówna droga” i zamień go w wijącą się, kreskówkową masę. W miarę jak intensywność wzrasta, Gendel i Wilkes wykonują salta nad sobą, a warstwy saksofonu i basu wirują w chmurę diabła tasmańskiego, po czym upadną, uśmiechnięci i wyczerpani. W ich rękach „Joni Mitchell”Gra Koło” staje się studium modalnym, poruszającym się wokół siebie jak zdekonstruowana kostka Rubika. W miarę jak minimalny wzór automatu perkusyjnego staje się bardziej motoryczny, Wilkes blokuje swój Fender P-Bass w powtarzalnym rytmie, podczas gdy Gendel buduje wieżę z zapętlonych dronów. Każdy utwór włączony Doober to oprawione zdjęcie kosmosu, prezentujące nieskończoność w strawnym pojemniku.

Nie są tu innowatorami formy – muzycy jazzowi od dawna traktują wpisy w kanonicznym śpiewniku bardziej jako plany niż mapy. Gendel i Wilkes robią to z bezczelnym poczuciem porzucenia. Ich wybór interpolacji jest czasami absurdalny – kto by pomyślał, że w sercu „Sheryl Crow” Sheryl Crow kryje się tak bolesny, zalany deszczem jazzowy numer.Jutro nie umiera nigdy”, motyw otwierający być może najgorszy film o Jamesie Bondzie? W ostatnim półtorej minucie utworu „Ben Hur”, jednego z najwspanialszych momentów albumu, duet wykonał cover utworu „Ben Hur” Miklósa RózsyMotyw miłosny (od Ben Jak)” cudownie wtapia się w „ Chrisa IsaakaZła gra”, saksofon Gendela skupia się wokół dziwacznej pętli perkusyjnej typu klip-klop. Na albumie można wyczuć wyraźną radość, niemal złośliwe potwierdzenie, że każdy utwór muzyczny może stać się zaproszeniem do większej wolności.


Zrodlo