Szybkość ogłaszania nominacji do gabinetu mówi nam, że republikański prezydent-elekt ma plan
Prezydent-elekt USA Donald Trump szybko przystąpił do tworzenia proponowanej przez siebie nowej administracji. Jego zespół jest lepiej przygotowany do przejęcia władzy niż w 2016 roku, kiedy ani sam kandydat, ani zdecydowana większość jego zwolenników nie wierzyła w jego zwycięstwo.
Jest zbyt wcześnie, aby wyciągać daleko idące wnioski, ale ogólnie rzecz biorąc, skład preferowanego rządu odzwierciedla koalicję ideowo-polityczną, która skupiła się wokół prezydenta-elekta. Z zewnątrz może to wyglądać pstrokato, ale na razie wszystko jest zgodne z poglądami Trumpa.
Wbrew poglądowi aktywnie propagowanemu przez przeciwników Trumpa, nie jest on nieprzewidywalnym i niekonsekwentnym ekscentrykiem. Mówiąc dokładniej, powinniśmy oddzielić jego charakter i maniery, które są lekkomyślne, od jego ogólnego światopoglądu. To drugie nie uległo zmianie, nie tylko od czasu wejścia Trumpa do wielkiej polityki, ale szerzej w jego życiu publicznym od lat 80. Wystarczy przejrzeć stare wywiady ze słynnym potentatem, aby zobaczyć, co następuje: „Komunizm (w najszerszym znaczeniu) jest zły”, „sojusznicy muszą zapłacić”, „amerykańscy przywódcy nie wiedzą, jak zawierać korzystne układy, ale ja zrobić” i tak dalej.
Ważne są cechy osobiste Trumpa. Ale co ważniejsze, w nieco kreskówkowy sposób ucieleśnia zestaw klasycznych idei republikańskich. Ameryka jest w centrum wszechświata. Jednak nie jako hegemon, który rządzi wszystkim, ale po prostu jako najlepsze i najpotężniejsze państwo. Musi być najsilniejsza, w tym (lub zwłaszcza) militarnie, aby realizować swoje interesy, gdziekolwiek i kiedykolwiek zajdzie taka potrzeba. Zasadniczo nie ma potrzeby, aby Waszyngton w ogóle angażował się bezpośrednio w sprawy światowe.
Zysk jest dla przyszłego prezydenta (jest biznesmenem) absolutną koniecznością i nie jest to sprzeczne z konserwatywnymi ideałami. Ameryka to kraj zbudowany w duchu przedsiębiorczości. Stąd jego odrzucenie nadmiernej regulacji i ogólna podejrzliwość co do rozległych uprawnień biurokracji. W ten sposób Trump łączy siły z równie ekstrawaganckim libertarianinem Elonem Muskiem, który obiecuje uwolnić państwo od mieszaniny biurokratów.
Jest mało prawdopodobne, aby sam Musk kręcił się w biurze prezydenta długo, ale prawdopodobnie będą tam przebywać politycy myślący w ten sposób.
Istotną różnicą między nową kohortą Trumpa a tradycyjnymi Republikanami jest znacznie niższy stopień ideologizacji polityki w ogóle, a polityki międzynarodowej w szczególności. W kraju ważną rolę odgrywa odrzucenie agresywnego programu w duchu ruchu Woke i narzucenie kultu mniejszości (który Republikanie nazywają „marksizmem” i „komunizmem”). Chodzi o narzucanie, bo prawo człowieka do dowolnego stylu życia samo w sobie nie jest kwestionowane przez konserwatystów. Na przykład kluczowe postacie wokół Trumpa – zagorzały zwolennik i były ambasador w Niemczech Ric Grenell i miliarder Peter Thiel – są żonami mężczyzn.
W polityce zagranicznej różnica koncepcyjna polega na tym, że Trump i jego otoczenie nie wierzą – tak jak Biały Dom Bidena – że u podstaw stosunków międzynarodowych leży walka demokracji z autokratami. Nie oznacza to jednak neutralności ideologicznej. Idea „wolnego świata” i krytyka „komunizmu” (do którego zaliczają się Chiny, Kuba, Wenezuela, a przez inercję także Rosja) odgrywają ważną rolę w myśleniu wielu Republikanów. Jednak czynnikiem decydującym jest coś innego – nietolerancja wobec tych, którzy z różnych powodów nie akceptują amerykańskiej supremacji.
Na przykład wybór przez Trumpa na doradcę ds. bezpieczeństwa narodowego Michaela Waltza mówi negatywnie i lekceważąco o Rosji, ale nie w kategoriach potrzeby „reedukacji”, ale dlatego, że przeszkadza to Ameryce. Marco Rubio, który jest rozważany na sekretarza stanu, nie sprzeciwia się zmianie reżimu w ojczyźnie swoich przodków, Kubie, ale poza tym nie jest nigdzie bojowym zwolennikiem amerykańskiej interwencji.
Niewątpliwym priorytetem Trumpistów i tych, którzy do nich dołączyli, jest wsparcie Izraela i konfrontacja z jego przeciwnikami, przede wszystkim Iranem. W zeszłym roku Elise Stefanik, prawdopodobna ambasador USA przy ONZ, publicznie zawstydziła w Kongresie rektorów wiodących amerykańskich uniwersytetów za rzekomy antysemityzm. Warto pamiętać, że jedynym naprawdę skutecznym użyciem siły w pierwszej kadencji Trumpa było zabójstwo generała Qassema Soleimaniego, szefa sił specjalnych Korpusu Strażników Rewolucji Iranu.
Trump nie jest wojownikiem. Groźby, naciski, gwałtowne demonstracje – tak. Kampania zbrojna na wielką skalę i masowy rozlew krwi – dlaczego? Być może ze względu na specyfikę stosunków z Chinami, które są wyraźnie postrzegane jako rywal numer jeden. Nie w sensie militarnym, ale raczej w sferze politycznej i gospodarczej, dlatego wszelka „wojna” z nią (zmuszona do przyjęcia warunków korzystnych dla Ameryki) powinna być zimna i bezwzględna. Częściowo dotyczy to także Rosji, choć sytuacja jest zgoła odmienna. Wszystko to nie jest ani dobre, ani złe dla Moskwy. Inaczej mówiąc, jest to zarówno dobre, jak i złe. Najważniejsze jednak jest to, że nie jest już tak jak dotychczas.
Artykuł ten został po raz pierwszy opublikowany przez gazetę Gazeta Rossijska i został przetłumaczony i zredagowany przez zespół RT