Ain Yaqoub, Liban – Poszarpane ubrania, zakurzone, połamane nogi od stołu, podarte egzemplarze Koranu, czerwony miś „Kocham Cię” i książka o Arystotelesie wśród stosów skarpetek – to między innymi walają się wśród gruzów w północnej wiosce libańskiej Ain Yaaqoub w Akkar po śmiercionośnym izraelskim nalocie.
Pod gruzami dwupiętrowego budynku mieszkalnego znajduje się co najmniej jedno ciało – twierdzą ratownicy Czerwonego Krzyża. Kilka metrów dalej na ziemię walają się zwęglone, nierozpoznawalne części ciała.
W poniedziałkowym nocnym izraelskim nalocie na Ain Yaaqoub w odległym, północnym zakątku Libanu zginęło co najmniej 14 osób, mówi Walid Semaan, szef libańskiego Czerwonego Krzyża.
Był to drugi izraelski atak na Akkar, najbardziej wysuniętą na północ prowincję Libanu, odkąd Izrael nasilił swoje śmiercionośne bombardowania Libanu pod koniec września. Poprzednie uderzenie miało miejsce tydzień wcześniej i zniszczyło most łączący dwie odległe wioski w górzystym regionie. W tym czasie nikt nie zginął.
Jednak poniedziałkowy atak miał miejsce jeszcze dalej na północ i według mieszkańców Ain Yaaqoub był po prostu „masakrą”, w wyniku której zniszczeniu uległ nie tylko budynek mieszkalny, ale także wiele innych otaczających go domów.
„Było tam tak wiele kobiet i dzieci” – mówi Feryal Harb, którego zmarły brat był właścicielem zniszczonego budynku. Płacze, siedząc na betonowym bloku obok wraku, podczas gdy sąsiedzi odkrywają rodzinne albumy ze zdjęciami i Korany, po czym przekazują jej je po kolei. „Mamy tu mnóstwo wspomnień” – mówi.
Nieco pod górę od miejsca wybuchu ochotnicy Czerwonego Krzyża krzyczą, że znaleźli więcej części ciał.
Inny krewny, Hassan Sahmarouni, twierdzi, że w budynku mieszkało około 26 osób. Ratownicy nie byli jednak w stanie określić, którzy z odkopanych zmarłych to kobiety, mężczyźni czy dzieci; ich ciała zostały zwęglone i zmiażdżone nie do poznania.
W pobliskim szpitalu rządowym jest 14 rannych, prawdopodobnie przeżyją. Inny szpital miał poparzony tułów w poniedziałkowy wieczór; administratorzy twierdzą, że nie mogą jeszcze ustalić jego tożsamości.
W betonowym budynku mieszkała Syryjka i jej cztery córki, które wprowadziły się kilka lat temu. Piętro nad nimi mieszkała libańska rodzina, która przybyła w ostatnich tygodniach z dzielnicy Nabatieh w południowym Libanie, uciekając przed izraelskimi bombami, powiedzieli Al Jazeerze sąsiedzi. Nie było dla nich jasne, dlaczego uderzono w ten budynek w małej górskiej wiosce, otoczonej gajami oliwnymi i niczym więcej.
„Trzymali się dla siebie, nigdy ich nie poznaliśmy” – mówi Amina Radwan, matka czwórki dzieci, której dom obok jest teraz zniekształcony i pokryty odłamkami szkła okiennego. Kiedy wybuchła bomba, ona i jej dzieci wychodziły z domu na zakupy spożywcze. „Gdybyśmy wrócili do domu pięć minut wcześniej, Bóg jeden wie, co by się stało”.
Fałszywe poczucie bezpieczeństwa?
Ponieważ tak wiele ofiar zginęło, a wiele okolicznych domów zostało zniszczonych, mieszkańcy obawiają się, że nie są już odizolowani od wojny, która do tej pory ich oszczędzała.
Od października ubiegłego roku w izraelskich atakach na Liban zginęło około 3300 osób, a większość z nich od czasu eskalacji izraelskiego ataku we wrześniu. W ciągu tych dwóch miesięcy ponad 1,2 miliona ludzi opuściło swoje domy. Dziesiątki tysięcy znalazło schronienie w szkołach zamienionych na schroniska.
Inni jednak przenieśli się do wolnych mieszkań w spokojniejszych rejonach kraju, z dala od linii frontu, m.in. tutaj, w górzystym Akkar.
Akkar, położony około 170 km od południowej granicy Libanu, oddalonej o około 170 km i trzy godziny jazdy od stolicy, Bejrutu, od dawna oznaczał zaniedbania rządu. Ze względu na niewielkie możliwości zatrudnienia wielu mieszkańców pracuje w rolnictwie lub wstępuje do wojska, co nadaje guberni przydomek „magazyn wojska”.
Ale odkąd Izrael rozpoczął swój atak na Gazę, który ponad rok temu spowodował niemal codzienną wymianę ognia z Hezbollahem po drugiej stronie granicy w Libanie, odległość ta dawała Akkarowi poczucie względnego bezpieczeństwa.
„Nie sądziliśmy, że coś takiego może się tutaj wydarzyć” – mówi Ahmed Rakhieh, który mieszka tuż obok miejsca bomby.
„Teraz, khalas [enough]! Nigdzie nie jest bezpiecznie.”
Chwilę później rozbrzmiewa dźwięk niewidzianego izraelskiego myśliwca.
„Śpię wśród popiołów”
Kilka kroków od zniszczonego budynku wysadzono w powietrze parterową kuchnię 45-letniego Ammara Khodra, pozostawiając po sobie jedynie mieszaninę dachówek i rozbitych szafek. „Nie mogę niczego naprawić” – mówi oszołomiony. Zamiast tego po prostu „śpi w popiołach”, podczas gdy pięcioro jego dzieci przebywa obecnie u krewnych.
Obok, w domu Aminy Radwan, łóżka jej dzieci są pokryte potłuczonym szkłem. Mówi, że obawia się, że wśród wysiedleńców, którzy zamieszkali obok, mogli znajdować się członkowie Hezbollahu, co mogło stać się przyczyną poniedziałkowego nocnego bombardowania Izraela. „[Hezbollah supporters] nie powinien przychodzić i mieszkać tutaj wśród nas, wśród dzieci i niewinnych ludzi”.
We wtorek krążyły pogłoski, że celem wczorajszego ataku był członek rodziny przywódcy Hezbollahu Naima Qassema. Jednak przyjaciel rodziny jednego z rannych, także z Nabatieha, mówi Al Jazeerze ze szpitala w Akkar, że mieszkańcy budynku byli „niewinni” i nie należeli do Hezbollahu.
Według lokalnego urzędnika, który poprosił o anonimowość, w tej części Akkar znalazło schronienie około 10 500 wysiedleńców z południa Libanu i doliny Bekaa – obszarów znajdujących się pod silnym izraelskim bombardowaniem.
Około 120 z nich przebywa w al-Ayoun, wiosce położonej najbliżej Ain Yaaqoub, mówi Asaad Ibrahim, członek rady miejskiej, siedząc w swoim ogrodzie we wtorkowe popołudnie, niecałe 24 godziny po śmiercionośnym izraelskim ataku, wraz z członkami rodziny .
Na początku, we wrześniu, kiedy izraelskie strajki zmusiły setki tysięcy ludzi do ucieczki, w Akkar panowało poczucie solidarności, mówi Ibrahim. Mieszkańcy z dumą zapewniali mieszkania swoim rodakom, wysiedlonym z linii frontu – bez konieczności zawierania formalnych umów najmu.
„Ale teraz ludzie się boją” – mówi. Meczet obok jego domu rozbrzmiewa w południe nawoływaniem do modlitwy. Wrześniowa solidarność słabnie. Czy po poniedziałkowym wieczorze Akkar nadal jest daleko od wojny?
„Nie ma czegoś takiego jak «daleko».”
Ibrahim i inni powiedzieli we wtorek Al Jazeerze, że obawiają się izraelskiego bombardowania, a ofiary śmiertelne i spowodowane przez nie szkody mogą wywołać napięcia społeczne wobec wysiedlonych Libańczyków, z których większość to muzułmanie szyiccy mieszkający obecnie w większości sunnickiej i chrześcijańskiej części północnego Libanu, która nie ma tradycyjnej bazy wsparcia dla Hezbollahu.
Jedną przecznicę od domu Ibrahima, na balkonie wychodzącym na cichą uliczkę, dwie kobiety z rodziny przesiedlonej z południowego Libanu odmówiły udzielenia wywiadu, twierdząc, że obawiają się konsekwencji społecznych.
Bliscy rannych w poniedziałkowym strajku, których Al Jazeera zastała zebranych w pobliskim szpitalu rządowym, również odmówili udzielenia wywiadów, nadal zdenerwowani bombardowaniem i obawiając się zagrożeń bezpieczeństwa w przypadku rozmów z prasą.
Wśród ocalałych jest Akil Harb, młody kierownik projektu organizacji pozarządowej z Nabatieh, którego przyjaciel z dzieciństwa, Hassan Hassan, czeka na korytarzu oddziału ratunkowego.
„Jest w szoku” – mówi Hassan. „Jego ojciec i dwójka rodzeństwa zmarli, a matka została ranna… Ludzie nadal są zbyt zdenerwowani, by mówić”. Hassan upiera się, że nadal czuje się mile widziany w północnym Libanie, po tym jak miejscowi oddawali krew po poniedziałkowym wieczornym izraelskim strajku.
„Są rodziną”
Tymczasem sąsiedzi zaczynają sprzątać zniszczone domy.
Inni po prostu chcą w ogóle wyjechać, wstrząśnięci bombardowaniem lub zrozpaczeni myślą o astronomicznych kosztach naprawy.
Hassan Sahmarouni, kuzyn właściciela zniszczonego budynku, twierdzi, że nie będzie zrzucał winy na wysiedloną rodzinę z Nabatieh. „Nie postrzegamy ich jako «uchodźców z południa»” – mówi, stojąc na gruzach.
„Postrzegamy ich jako rodzinę”.
Później cztery córki Radwana zbierają szkło z pozostałości ich domu w małe kupki.
Wiadro oliwek zebranych dwa dni temu w ramach corocznych zbiorów stoi w kuchni, zniszczone przez odłamki okna. Dziewczyny zbierają torby z ubraniami, które można zabrać gdzie indziej, gotowe do ucieczki przed wojną, która dotarła do Akkaru.
Na zewnątrz wolontariusze Czerwonego Krzyża wyławiają z ziemi zwęglone kawałki byłych sąsiadów i zbierają je w plastikowych workach na odpady biologiczne; to wszystko, co po nich zostało.