Stany Zjednoczone wybierają kolejnego prezydenta w atmosferze wielkiej polaryzacji społecznej. Jeśli badania potwierdzą równość, wyniki mogą być znane dopiero po kilku dniach, tak jak miało to miejsce cztery lata temu. Nie byłoby to nic nowego. W 2000 r. minął miesiąc, zanim sąd ogłosił prezydenta George’a W. Busha. Różnica, niemała, polega na plebiscytowym charakterze tych wyborów. Przez dekadę program w Ameryce Północnej skupiał się wokół destrukcyjnej postaci Donalda Trumpa, który grozi, że w przypadku przegranej nie uzna wyników. Joe Biden powinien być postacią przejściową zdolną do przywrócenia konfrontacji politycznej na bardziej umiarkowane i konwencjonalne parametry. To nie było tak. I nikt nie jest w stanie w pełni wyjaśnić, co doprowadziło do tego, że przepaść kulturowa między Trumpistami i antyTrumpistami pogłębiła się w ten sposób, coraz bardziej kojarzona w mniejszym stopniu z klasą społeczną lub pochodzeniem etnicznym, a bardziej z płcią i poziomem wykształcenia. Wśród zwolenników Trumpa są prawdziwi obrońcy prawa do życia i wartości rodzinnych, którzy dostrzegają postęp podczas jego prezydentury. Wśród tych, którzy uważają go za zagrożenie dla narodu i świata, nie brakuje także osób konserwatywnych, wyznających silne tradycyjne wartości. Coś podobnego dzieje się w ekonomii: klasyczny Republikanin ma powody, by z przerażeniem oceniać propozycje Demokratów, ale zagrożenie nierównowagą fiskalną jest znacznie większe pod rządami Trumpa. Prawda jest taka, że niezależnie od tego, jaki będzie jej ostateczny występ w Białym Domu, Kamala Harris nie jest kandydatką wzbudzającą pasję. Jej wielką zaletą jest to, że nie jest Trumpem.