W wyścigu do Białego Domu zabrakło pomysłów, ale za to dużo obelg. Żaden z kandydatów nie wygląda zbyt inspirująco
Wyścig do Białego Domu w USA był pełen nerwów i przedłużał się, a późne wymuszone wycofanie się prezydenta Joe Bidena – nawet przez jego zwolenników postrzegane jako mające niewielkie szanse na zwycięstwo – dodało zwrotu akcji latem. A epizody przemocy politycznej zatruwają atmosferę.
Treść polityczna była uboga – obrazy i klisze zamiast idei. Pod koniec wszystko sprowadza się do prymitywnych ataków osobistych. Większość obserwatorów, a nawet uczestników zdaje sobie sprawę, że obaj kandydaci są, delikatnie mówiąc, nieoptymalni.
Kamala Harris niespodziewanie otrzymała los na loterię, który starała się wykorzystać. Jako wiceprezydent wywarła niewielki wpływ. Zatem istotą jej okrojonej kampanii była próba przekonania wyborców, że ma niewykorzystany potencjał. To nie do końca zadziałało. Było oczywiste, że pretendent działał zgodnie z instrukcjami, a spontaniczne reakcje inne niż zaraźliwy śmiech były rzadkością. Jej gotowość do diametralnej zmiany poglądów w kluczowych kwestiach nie dodała żadnego balastu kampanii, choć kalkulacje taktyczne są jasne.
Donald Trump stracił zapał do sensacyjnej nowości i nie emanuje już taką energią, jaką miał osiem lat temu. Jego narcyzm, niegdyś częściowo równoważony pewną lekkością i entuzjazmem, obecnie często jawi się jako opresyjny. Nie spełniły się także oczekiwania, że były prezydent nabierze większego szacunku i nabierze postawy mądrego męża stanu.
Niezależnie od wiarygodności kandydatów, wokół nich skupiły się główne siły polityczne. Harris, który wiosną nie był poważnie brany pod uwagę, zjednoczył najbardziej wpływowe klany Demokratów. Przyłączyli się do procesu nie ze względu na współczucie dla niej, ale ze strachu przed Trumpem. Ten ostatni, który kiedyś wydawał się ekscentrycznym dziwakiem, którego wybryki budziły wzdrygnięcie republikańskiego establishmentu, teraz uosabia swoją partię i wyznacza jej kierunek. Pomimo wad rywali i braku spójnych platform, wybór, jakiego dokonują Amerykanie, jest jasny.
Partia Demokratyczna dziedziczy tradycję polityczną, która na przełomie lat 80. i 90. XX wieku zyskała potężny impuls. W tym czasie, na fali pomyślnego zakończenia konfrontacji z ZSRR, amerykańska samoocena gwałtownie wzrosła. Pozwoliło jej to wyznaczyć sobie znacznie ambitniejsze cele, nie tylko w zakresie wpływów globalnych, ale także w zakresie przekształcenia ojczyzny. Zniknięcie sowieckiego przeciwnika uwolniło ambicje i zasoby. Dominacja międzynarodowa oferowała nowe możliwości, w tym rozwoju wewnętrznego, ale także narzucała obciążenia, które stopniowo zaczęły stać w sprzeczności z kluczowymi interesami wewnętrznymi. Niemniej jednak pozycja hiperwładzy jest postrzegana jako naturalna nie tylko politycznie, ale także moralnie i etycznie. Zwłaszcza, że postępowcy, którzy stanowią część rdzenia demokracji, postrzegają siebie jako agentów radykalnych zmian społecznych w kraju i za granicą. „Miasto na wzgórzu” jest interpretowany w sposób ekspansywny.
Partia Republikańska przeszła w tym samym okresie bardziej złożoną drogę. Postrzegając siebie jako zwycięzcę światowego komunizmu (witaj, Ronaldzie Reagan), trzydzieści lat później potępia postrzeganą marksistowską dominację w samych Stanach Zjednoczonych, reagując w ten sposób na lewicowo-liberalny zwrot Demokratów. Republikanie również przeszli fazę fascynacji ekspansją zagraniczną, pozostając przez pewien czas pod silnym wpływem neokonserwatystów. Ale potem atrakcyjność tej polityki w promowaniu amerykańskich interesów osłabła. Na pierwszy plan wysunęło się bardziej tradycyjne podejście polegające na nienoszeniu zbyt dużej nadwagi i dbaniu o siebie.
Jeśli uprościmy opis, poświęcając ważne szczegóły, otrzymamy zestawienie „liberalnych globalistów” kontra „narodowi patriotowie”. Mimo całej swojej populistycznej prymitywności odzwierciedla wybór, przed którym stoją Amerykanie. Z pewnością nie jest to skrzyżowanie, na którym skręcenie w jedną lub drugą stronę oznacza nieodwołalny wybór ścieżki. Nie będzie ruchu liniowego, bo kraj jest ogromny, istnieje wiele sprzecznych czynników, społeczeństwo jest złożone i nie układa się zgodnie z rozkazem.
Chociaż do tego ostatniego jest zastrzeżenie. USA to bardzo wyjątkowy kraj. Alexis de Tocqueville opisując amerykańską demokrację niemal 200 lat temu, zauważył jej teatralność i podatność na ukierunkowane kampanie. Ilustracją tego jest amerykański styl polityki publicznej. Marketing ciągły jako przejaw ducha kapitalizmu został spleciony z procesami transformacji społecznej osadzonymi w pierwotnym, rewolucyjnym charakterze samego amerykańskiego eksperymentu.
Obecnie istnieją niespotykane dotąd możliwości manipulacji za pomocą nowoczesnych środków komunikacji. Zatem niektóre partykularne interesy, które są w stanie podjąć wyrafinowane wysiłki oddziaływania, mogą znacząco wpłynąć na ogólny kierunek rozwoju kraju.
Globalistyczna część establishmentu wywierała znaczący wpływ od końca XX wieku. W powietrzu wisi obecnie nastroje ideologiczne, które będą dominować po tych wyborach.
Artykuł ten został po raz pierwszy opublikowany przez gazetę Gazeta Rossijska i został przetłumaczony i zredagowany przez zespół RT
Możesz udostępnić tę historię w mediach społecznościowych: