Pomijając drone i intro w stylu Nico do „Warsong”, trudno byłoby ci dostrzec wiele momentów, w których The Cure popychają się muzycznie. Linie basu Simona Gallupa są jednakowo mocne i nisko zawieszone, zapewniając ten sam solidny napęd, który dostarczał z przerwami od 1979 roku; Bębny Coopera mają drżącą, prowadzoną przez tom intensywność pracy Lola Tolhursta Pornografia; a upiorne syntezatorowe melodie w „Alone” i „Endsong” przywodzą na myśl magiczną melancholię „All Cats Are Grey” z albumu z 1981 roku Wiara. Gabrels, nowy chłopak w zespole, mający zaledwie 12 lat stażu, jest najbliżej wytyczenia nowych ścieżek, chociaż jego opinie i zamieszanie w „Warsong” oraz torturowane wah-wah w „Drone:Nodrone” nieuchronnie przypominają słuchaczowi, jak bardzo przede wszystkim zespoły shoegaze zapożyczone od The Cure.
W przeciwieństwie do, powiedzmy, Rolling Stonesów w 2024 r., dzisiejsi Cure nie twierdzą, że muszą udowadniać swoją żywotność i znaczenie. A dlaczego powinni? Czasami wydaje się, że w końcu wszyscy staniemy się The Cure, gdy odwieczne – i początkowo przedwczesne – zaabsorbowanie zespołu śmiertelnością, starzeniem się i wątpliwościami nieuchronnie wkrada się w nasze życie, gdy się starzejemy i słabniemy. A jeśli my mamy naginać się do Lekarstwa, to dlaczego Kuracja miałaby naginać się do nas? Zespół wypracował sobie własne brzmienie – gotyckie, epickie, a jednocześnie dziwnie minimalistyczne – i zapracowało na prawo, by tam pozostać. Pieśni zaginionego świata wydaje się gruby i ważny, jak gigantyczny dąb z albumu, który góruje nad wszystkim, co przegląda. Liczy się każdy element – każda szarpana struna basowa, toczące się brzmienie perkusji, wściekłe brzdąkanie gitary lub delikatna nuta fortepianu wydają się niezbędne.
Pieśni zaginionego świata może nie być znaczącym krokiem naprzód w jakości w stosunku do najważniejszych wydarzeń Krwawe kwiaty, 4:13 Senlub cokolwiek innego z wpisu zespołu, który lubisz najbardziejŻyczenie dokumentacja. (Opinie są bardzo zróżnicowane.) Ale wydaje się, że to płyta, która przyszła na właściwy czas, dostarczając skoncentrowaną dawkę Cure i wycinając tłuszcz, który towarzyszył ich późniejszym albumom. Osiem utworów znajdujących się na albumie zawiera niezwykle mocne opowieści o śmierci („I Can Never Say Goodbye” opowiada o nieoczekiwanej śmierci starszego brata Smitha, Richarda); śmiertelność (piękne „I nic nie jest wieczne”); oraz trudność bycia w chwili obecnej („All I Ever Am”). Głos Smitha, mimo upływu lat, nadal jest niezwykłym narzędziem wyzwalającym, a jego najlepsze kuplety („I ptaki spadają z naszego nieba/I słowa wychodzą z naszych umysłów” z „Alone”) pozostają cudami oszczędności i rzemiosło.
Pieśni zaginionego świata momentami przypomina wielką refleksję Davida Bowiego na temat śmiertelności, Czarna Gwiazda, chociaż Cure podejmuje niewiele ryzyka stylistycznego, jakie on podejmował. Podobnie jak w późniejszych latach Bowiego, często wydawało się, że nowy album Cure nigdy nie ukaże się, a rozwój zespołu został całkowicie zahamowany przez niezdecydowanie początków XXI wieku. Ale być może największy komplement, jaki można zapłacić Pieśni zaginionego świata jest to, że wydaje się to już nieuniknione, jest to dzieło mądrości i łaski, które rozciąga się w sposób naturalny od chwili, gdy Proboszczowie chwycili za instrumenty w sali lokalnego kościoła wiele lat temu.
Wszystkie produkty prezentowane na Pitchfork są niezależnie wybierane przez naszych redaktorów. Jeśli jednak kupisz coś za pośrednictwem naszych łączy detalicznych, możemy otrzymać prowizję partnerską.