Jak mieć nadzieję

Johnny Foreigner to nie jest zespół punkowy dla optymistów. Słuchanie jednej z ich piosenek to jak rzut oka na galaktykę złych decyzji, które doprowadziły cię do teraźniejszości: impreza, na której wypiłeś o jednego drinka za dużo, ludzie, których odrzuciłeś, gdy ujawniłeś zbyt wiele ze swojej osobowości, miasto, z którego się wyprowadziłeś, gdy poczułeś, że w końcu wycisnąłeś z niego i z siebie wszystkie możliwości, a zwłaszcza muzyka, której słuchałeś, gdy miały miejsce wszystkie te zmieniające życie wydarzenia — muzyka, która, choć wydawała się nadawać sens temu, co ci się przydarzyło, została stworzona przez ludzi tak beznadziejnych i zdezorientowanych jak ty.

To ironia, że Jak mieć nadziejępierwszy album Johnny’ego Foreignera od ośmiu lat, robi co w jego mocy, by bez ironii sprostać tytułowi, by zaoferować nadzieję przesiąkniętą realizmem, taką, która obejmuje nieuchronność rozczarowania i żalu, taką, która wie, że życie to kapryśnie nudny/ekscytujący/przerażający/depresyjny film, który opiera się wszelkim konwencjom narracyjnym. „It gets worse!” – tak rozpoczyna się płyta, a gitary drżą za szczekaniem Aleksieja Berrowa, jakby obudzili się wciąż pijani. To rodzaj kaca, który wydaje się nostalgiczny, jak ciepły uścisk od dawnego siebie.

To, co uczyniło Johnny’ego Foreignera powieściowym do tej pory, to ich poczucie skali. Piosenki nigdy nie są po prostu piosenkami; są portalami do wspomnień niedawnych lub odległych, do uczuć, o których prawie zapomnieliśmy, że kiedykolwiek je mieliśmy. Ludzie nigdy nie są po prostu ludźmi: są tornadami kontekstu i nie poruszają się przez twoje życie, nie zmieniając go na zawsze. Noc na mieście nigdy nie jest po prostu nocą na mieście, kiedy w ciszy między drinkami nie możesz przestać myśleć o każdym błędzie, jaki kiedykolwiek popełniłeś, i o tym, że prawdopodobnie nie mogłeś uniknąć żadnego z nich. W porażce jest romans, w mitologii prawda. Nic nigdy nie jest po prostu sobą.

Cała ta skala jest przywrócona Jak mieć nadziejęale dodano nowy wymiar: miłość. To pierwsza płyta Johnny’ego Foreignera z prawdziwymi, szczerymi piosenkami o miłości. Poprzednie zakochanie gwarantowało gorzki koniec, albo było niespełnione, nieodwzajemnione, przekształcone z teraźniejszości w przeszłość, gdy tylko zostało rozpoznane. Tutaj piosenki takie jak „What the Alexei” są rozbrajająco, czarująco zauroczone. „Zbieram dane”, śpiewa Berrow, „i za ​​każdym razem, gdy się uśmiechasz, gwiazdy stają się jaśniejsze/Twoja grawitacja/Super Collider”. Słychać szczery uśmiech za głosem Berrowa. To może być najsłodsza piosenka Johnny’ego Foreignera, nawet gdy druga zwrotka nieuchronnie kieruje uwagę na inną piosenkę, w której Berrow przesłuchuje pozę Travisa Morrisona, który jest egocentrycznym bólem serca w „The Ice of Boston” Dismemberment Plan („Oh Travis/Boy I love you/But hey/Get a life!”).

Zrodlo