Insurekcja

Piekło jest realne, często zdawało się sugerować Samobójstwo, i brzmi jak udręczony Elvis Presley bulgoczący o drogie życie, na wpół zanurzony w hałaśliwych, pogłosowych wodach. Przez większą część swego pobytu na Ziemi Alan Vega także tonął. Na długo zanim został wokalistą Suicide, stawił czoła ponurej wersji Nowego Jorku, śpi na chodnikach i żywi się kanapkami z tuńczykiem za jednego dolara. Dostrzegł potencjał ekspresji, który mógł przebić się przez jego często jałową rzeczywistość – swędzenie zaprowadziło go do galerii, potem do studia, potem do toru No Wave, a potem do koszmarów niewinnych bywalców koncertów. (Przyjdź dla muzyki, zostań dla masochizmu: Jeśli miałeś szczęście, ostry przedmiot, którym rozciął sobie klatkę piersiową, mógł być twój rozbity kieliszek do wina!) Jako Alan Suicide, krótkotrwały pseudonim poprzedzający jego karierę muzyczną, wystawiony jaskrawe stosy żarówek i przewodów, jak Rudolfa Schwarzkoglera kawałki bez zwłok. Muzyka, którą tworzył jako solowy zespół, dawała podobny efekt: mgliste, piekielne krajobrazy, które łączyły style takie jak rockabilly z lat 50. i syntezatorowy pop z lat 80., tworząc mikstury, które pojawiały się w Twojej głowie, często z powodów, których nie mogłeś pojąć palcem.

Infinity Punk: Wywiad obejmujący całą karierę z Alanem Vegą z Suicide

Od tego czasu znacznie łatwiej było zlokalizować ten palec – może dlatego, że z perspektywy czasu jego rzeczy wydają się znajome. Istnieją granice między Suicide a wieloma następcami, czy to Crystal Castles, czy Death Grips, ale te powiązania, szczególnie w przypadku twórczości Vegi na koniec kariery, są zakorzenione bardziej w podejściu niż nastawieniu. Był człowiekiem pełnym pomysłów, jak większość mieszkańców ery informacji, i to kilkadziesiąt lat przed wydaniem albumów SoundCloud, awangardowego rapu Kima Gordona czy radośni zniekształcenia hip-hopowi uczniowie z niższej klasy, nadał kształt impulsowi, aby połączyć te idee tak głośno i bezlitośnie, jak to możliwe. To właśnie sprawia Insurekcja, jego najnowsze pośmiertne wydawnictwo, słucha się tak ekscytująco: Oto facet, który dorastał na Elvisie i Stoogesach, bełkocząc dziwne, upiorne aforyzmy nad porywającymi głowami pętlami perkusyjnymi i myśliwcem ASMR. Choć może to być bezlitosne, wygląda na to, że świetnie się bawił.

Od jego śmierci w 2016 r. majątek Vegi uzupełnił rozproszony katalog prostszymi kolekcjami, a ich wspólne zamieszanie było mniej osłabione nastawieniem „happy-go-lucky” pieprzenie jego najwcześniej starania. Insurekcja odkrywa 11 bolesnych, industrialnych nagrań z końca lat 90., rzucając swoją promienną wizję i nędzną rzeczywistość w bezpośrednią walkę. Często wygrywa rzeczywistość. Jest coś zarówno rozdzierającego, jak i orzeźwiającego w jego gotyckich, jękliwych lamentach – „Och, anioły krwawią”; „Gdzie jest światło?”; „Och, te słowa nie istnieją” – w „Mercy” – walka w okopach w utworze z przygnębiającymi rytmami, które wybuchają jak bomby. Vega nigdy nie była tyle piosenkarką, co rysownikiem; w piosenkach takich jak „Sewer” i „Murder One” szeleści niepokojące stwierdzenia, balansując pomiędzy ulicznym krzykaczem a mitycznym prorokiem zagłady.

Zrodlo