Album otwiera się w przestrzeni liminalnej. „Wait/Days/Tonight I wait” – jęczy nad wybieranymi palcami gitarami akustycznymi i wzdychającymi trzcinami, jego głos jest wychudzony i zmęczony, zbyt zmęczony, aby wymawiać więcej niż jedną sylabę na raz. W następnej piosence „All the Way” podejmuje temat – „Czy powinienem zostać i czekać” – pyta na początku – jednocześnie wzmacniając swoje brzmienie, teraz będące iskrzącym psycho-rockowym lamentem. To żałosna piosenka o nieodwzajemnionej miłości i chociaż tekst opowiada część tej historii, jej sednem jest jego głos – zbolały, posiniaczony i trochę ponury. Szkicuje zarys historii w 12 piosenkach znajdujących się na albumie, potykając się od nadziei, przez wrogie pragnienie, aż po zwykłą wstręt do samego siebie. Pojawiają się oznaki ukrytej przemocy („Śpiąłeś/Teraz jest krew w kuchni”) i sporadyczne epifanie („Pozwól mi podnieść kieliszek, żeby znów poczuć się lepiej/Bo nie jestem tym, kim chcę być, kiedy jesteś w domu) przede mną”). Uwodzicielski piosenkarz, jest zniewalającym towarzystwem, ale trudno oprzeć się podejrzeniu, że gdyby był twoim byłym, zmieniałabyś zamki. Podobnie jak transmisja radiowa w Obcycoś, co wygląda na sygnał SOS, może w rzeczywistości być sygnałem ostrzegawczym – i podejrzewam, że nawet on o tym wie.
Zostaw kolejny dzień sprawia wrażenie części nowej fali popu déjà vu, podobnie jak ML Buch Odkosz i Total Blue Całkowity błękit. Płyta Milana W. nie przypomina żadnej z tych płyt, ale w równie niesamowity sposób wykorzystuje swoje inspiracje. Pewne wpływy nie są trudne do usłyszenia: Cocteau Twins w fazie swojej wytwórni major, akustyczny okres Swans (Płonący Świat, Białe światło z ust nieskończoności), solowe dzieło w wysokiej rozdzielczości frontmana Bauhausu, Petera Murphy’ego, a zwłaszcza Church Rozgwiazdabrzęczące, psychodeliczne, dream-popowe dzieło australijskiej grupy. Miejscami zamglony akcent Milana W. sugeruje Kurta Vile’a, gdyby filadelfijski gitarzysta wychował się na gotyku, a nie na klasycznym rocku, a przynajmniej niektóre działania promocyjne wytwórni wyraźnie mają na celu przywołanie Smithów. Żaden z punktów odniesienia albumu nie jest jednak do końca oczywisty, a fakt, że ludzie słyszą na nim tak radykalnie odmienne rzeczy, świadczy o tym, jak niezwykła jest to płyta.