Recenzja „Elf The Musical” na Broadwayu: Ho Ho itp.

Elf z musicaluradosne – bardzo, bardzo wesołe – otwarcie dzisiejszego wieczoru w ramach limitowanego świątecznego występu na Broadwayu, to całkowicie odpowiedni prezent od ciężko pracującej obsady dla fanów popularnej świątecznej byliny Willa Ferrella z 2003 roku. Jeśli pękniesz na wspomnienie pana Narwala (tutaj reprezentowanego przez duży kieł wznoszący się nad orkiestronem, gdy dyrygent intonuje: „Żegnaj, kolego, mam nadzieję, że znajdziesz swojego tatę!”), Elf ma na sobie twoje blichtrowe imię.

Dla wszystkich innych – w każdym razie dorosłych – aktualizacja Elf pozostaje w takim samym stopniu mieszany, jak podczas dwóch poprzednich inscenizacji na Broadwayu w 2010 i 2012 roku, z jedną istotną poprawą: Gray Henson, niezwykle sympatyczna, rzucona po krokwie petarda z Wredne dziewczyny I Osłupiaływchodzi w zielone winklepiki Buddy’ego z taką łatwością, jak Kopciuszek w szklany pantofelek.

Henson i reszta obsady (właściwie reszta przedstawienia) grają głośno i głośno w stylu teatru dla dzieci, bez żartów (w tym kilku oczywiście niedawnych dodatków) i bagatelizowanych emocji. Jak na dwie godziny i 30 minut, to dużo. Zmęczony duży.

Ale zespół kreatywny stojący za tą adaptacją – Philip Wm. Reżyseruje McKinley, na podstawie książki Thomasa Meehana i Boba Martina oraz muzyki Matthew Sklara i Chada Begueliego – wykonaj niezły trik w końcowych scenach, poprawiając tempo serialu i dostarczając Elfnajlepsze momenty. Jest tu między innymi porywający duet („There Is A Santa Claus”) śpiewany przez dwóch najlepszych wokalistów produkcji (Ashley Brown i młody Kai Edgar jako matka i syn w nowo odkrytej ludzkiej rodzinie Elfa Buddy’ego) oraz zabawnie śpiewające Mikołaje chwiejny kulig nad pierwszymi rzędami publiczności (pomyśl Powrót do przyszłościDeLorean, jakby odtworzony dla jednego z tych gadżetów na ćwierć przejażdżki poza supermarketami).

Graya Hensona i Seana Astina

Evan Zimmerman dla MurphyMade

Fabuła nawiązuje do filmu: pozbawione matki ludzkie dziecko zostało wychowane jako elf na biegunie północnym przez Świętego Mikołaja i jego pomocników. Teraz 30-letni (i bardzo wysoki) Buddy w końcu poznaje prawdę i wyrusza na poszukiwanie swojego biologicznego ojca (który nigdy nie wiedział o jego istnieniu). Wyprawa do Nowego Jorku – w stroju elfa i z dziecinną postawą, której, co dziwne, inne dorosłe elfy nie zachowują – przynosi oczekiwany rozwój sytuacji, gdy Buddy oczarowuje cynicznych mieszkańców miasta (McKinley każe swojej obsadzie mówić z najszerszym możliwym akcentem Nu Yawk) z jego radosnym duchem Bożego Narodzenia, chociaż tata (Michael Hayden) jest trudniejszy do sprzedania. Bogaty pracoholik, wydawca książek dla dzieci, Walter Hobbs nie jest aż tak „ściskającym, szarpiącym, chwytającym, drapiącym, ściskającym, pożądliwym starym grzesznikiem” Dickensa, ale na razie mu to wystarczy.

Przeważnie Walter jest po prostu złym tatą, oddalonym emocjonalnie od swojej kochającej żony, 10-letniego syna (wspomnianych wcześniej Browna i Edgara), a teraz swojego nowego syna-elfa, który robi bałagan w biurze taty właśnie wtedy, gdy Wakacyjna przerwa w pracy jest najbardziej wymagająca.

Jest też miłość (Kayla Davion, kolejna potężna wokalistka), wnikliwy szef (Kalen Allen) w Macy’s, gdzie Buddy tymczasowo ląduje na koncercie w Santa Land; i, oczywiście, sam Mikołaj (wspaniały Sean Astin, który wydaje się być najlepszym okresem w swoim życiu, zwłaszcza wtedy, gdy może sobie żartować Władca Pierścieni).

Z gwarantowanym szczęśliwym zakończeniem – w końcu to opowieść o Bożym Narodzeniu – Elf w mniejszym stopniu opiera się na fabule (której jest za dużo), a bardziej na świecidełkach, światłach i spektaklu z cukierków. Na tym poziomie przedstawienie, które przez ostatnie dwa sezony wakacyjne w Londynie wystawiane było przy pełnych salach, odnosi sporadyczny sukces. Scenografia Tima Goodchilda zaczyna się od tandetnej strony, na przykład Mikołaj na pustej scenie, siedzący na tronie, którego nie można zobaczyć w większości centrów handlowych, oraz Buddy jadący na górze lodowej wielkości lodówki (Ian kreskówkowe, przeważnie urocze projekcje wideo Williama Galloway’a przyciągają dużą wagę).

Kaia Edgara i Hensona

Evan Zimmerman dla MurphyMade

Scenografia sprawdza się podczas wielkiej sceny Macy’s Santa Land, a później podczas śnieżnego finału (całkiem jasne jest, na co ta produkcja wydaje pieniądze), a projekty kostiumów Goodchild są mocne przez cały czas (nawet jeśli nie zawsze jest jasne, która dekada powinniśmy być w środku). Choreografia Liama ​​Steela jest wystarczająco energetyczna, czasem nawet dowcipna (jak w przypadku kilku przebiegłych nawiązań do Fosse w utworze „Nobody Cares About Santa” wykonywanym podczas wigilijnego wieczornego spotkania smutnych, świeżo bezrobotnych Clauses).

Przez cały czas trwania spektaklu żywiołowy taniec, nie wspominając o niewyczerpanym humorze Hensona, dodaje przyjemnego, choć w większości niczym niezwykłego, kopa. Później zrobiliby to autorzy piosenek Sklar i Beguelin Elfprzejdź do komponowania o wiele lepszego Bal. Już za samo to jesteśmy im winni cukierkową śliwkę.

Tytuł: Elf z musicalu
Lokal: Teatr Marquis na Broadwayu
Dyrektor: Filip W. McKinleya
Książka: Thomasa Meehana i Boba Martina
Muzyka: Matthew Sklara i Chada Begueli
Rzucać: Gray Henson, Sean Astin, Kayla Davion, Michael Hayden, Ashley Brown, Kai Edgar, Jennifer Sanchez, Kalen Allen, Michael Deaner
Czas trwania: 2 godz. 30 min (z przerwą)

Zrodlo