Co tak naprawdę sprawia, że album wydaje się być kołderką z przeszłości i teraźniejszości Teraz to znaleziony materiał. Zawsze mieli talent do samplowego spustoszenia, jak na „Tu Tu Neurotic” z 2021 roku, który przyspieszył boskie tryle klasycznego house’owego klasyka Opus III z 1992 roku „It’s A Fine Day” w natarczywy hymn Nightcored. la-la-laS. Zaśmiecają album lawiną nieoczekiwanych aluzji, od przyciętych krzyków Skrillexa w „Halo” po dźwięk ASMR w „Rllynice”. Akwamarynowa syntezatorowa nuta w utworze „STUNN” uderza niczym cukierkowy haj RUSTIE. Zniewalająco piękny „Cień” zmienia nieco żałosny obraz akustyczna ballada przesłane na Instagram przez Victorię Davidoff w potoku basu czarownicy. „Zabiłabym, żeby patrzeć, jak siedzisz” – jęczy, a każda sylaba drga jej jak oszołomiony cyborg. Brzmi jak na potrzeby przeklętego filmu Jane Schoenbrun.
Przechwalanie się tworzeniem szokująco nowej muzyki, a potem wypełnianie albumu retrospekcjami indie i elektronicznymi akcentami to przynęta. To tak, jakby łącząc wszystkie swoje ulubione wpływy, chcieli w jakiś sposób przekroczyć swoją przeszłość, zrobić zmutowane rodeo ze świętych reliktów. Nie do końca się to sprawdza, ponieważ sposób, w jaki łączą analogowe i syntetyczne, smażone bity i surowe odczucia, nie jest nową estetyką. Ale pasja przenika, a melodie i teksty piosenek są bardziej dziwaczne i pomysłowe niż większość hiperrockowego roju. Aby naprawdę zbudować swoją wizję, LL przydałoby się więcej zapadających w pamięć tekstów. Opierają się na amorficznych doznaniach i doświadczeniach – tęsknocie z powodu miłości, bezwładności egzystencjalnej, dynamice mocy – ze szczegółami na tyle rozmytymi, że każdy może wypełnić luki, dopasowując je do własnych okoliczności. Czasami natkną się na coś konkretnego lub dziwnego, jak Dillon bezceremonialnie deklaruje: „Wszedłem do środka, żeby powiedzieć/Wszyscy tutaj są tweakerami” w „Eterze” i błaga: „Zarabiasz dużo pieniędzy/Czy możesz kupić mnie jak małą zabawkę?” w „Sinamen”, zanim utwór zamieni się w wir burzy. Opowiadanie historii wydaje się być odsunięte na bok w służbie tworzenia wielkich, słodko-gorzkich hymnów.
Zanim LLHellpowie kultywowali tak wiele wiedzy, że niemal przyćmili muzykę. Dillon i Lucy mieli skromne historie, jako robotnicy budowlani i pracownicy sklepów spożywczych, którzy spali w samochodach lub na „podłogach rojących się od szczurów”. Ich wczesna muzyka rzekomo była inspiracją dla Franka Oceana Blondynka era i został podpisany przez Kanye Westa. Potem była bliskość z wpływowymi osobistościami, takimi jak twórca gustów Luka Sabbat, i ich dzikie filmy, jak jeden gdzie Dillon biegnie niekończącą się drogą na pustyni w Arizonie, rozbiera się do naga i upada na beton. Ten album rozwija się niczym długi, spazmatyczny i zwycięski wydech. To tak samo jak list miłosny do pewnych inspiracji, jak i list miłosny do ich rozwoju jako artystów, przywołujący wspomnienia początków, kiedy odpoczywali, i rozpoznali, gdzie są teraz. Po tylu latach oczekiwania Hellp w końcu przedstawił swój manifest, który jest słodszy niż większość „niezależnych drani”, obok których przez pomyłkę zostali wrzuceni.