Kiedy DJ Lycox zaczynał karierę w raczkującej lizbońskiej príncipe Discos, jako członek grupy Tia Maria produkujebył jeszcze nastolatkiem, a wybrany przez niego styl – batida, dynamiczna i lokalnie uprawiana fuzja dźwięków afro-portugalskich, takich jak kuduro, tarraxinha i kizomba – wciąż znajdował swoje oparcie. To był rok 2014. Dziesięć lat później Príncipe i Batida mają już ugruntowaną pozycję – jedna z czołowych gwiazd wytwórni, Nídia, remiksowała Yaeji i Perfume Genius oraz współpracowała zarówno z Fever Ray, jak i włoską perkusistką Valentiną Magaletti, przełamując diasporyczne brzmienie horyzonty są szeroko otwarte – podobnie jak Lycox. Na trzech solowych wydawnictwach wypracował styl rozpoznawalny zarówno dzięki mięśniom perkusyjnym, jak i płynnym liniom melodycznym. Gwiazda Guettojego pierwszy pełny album od siedmiu lat, jest elektryzujący i specyficzny. Napędza go podstępny popowy impuls, zdeterminowany, aby wyobrazić sobie nowe możliwości dla wciąż rozwijającego się gatunku.
Od czasu przeprowadzki do Paryża ponad dziesięć lat temu Lycox tak robi mówiony o tym, jak zanurzenie się w kulturze francuskiej otworzyło mu uszy na nowe brzmienia: coupé-décalé z Wybrzeża Kości Słoniowej, techno, EDM, muzykę z Bliskiego Wschodu. Nadal, dalej Gwiazda Guettojego główną inspiracją jest sama batida. Jak praktycznie wszystkich jego kolegów z wytwórni, muzyka Lycoxa jest w przeważającej mierze perkusyjna, połączona z tym, co w każdym utworze sprawia wrażenie dziesiątek odrębnych pętli perkusyjnych, a wszystkie falują w ogromnej polirytmicznej siatce. Ale jego paleta jest cieplejsza i mniej kłująca niż wielu jego rówieśników. Podczas gdy AkAdrix preferuje przycięte uderzenia elektronicznej perkusji i smugi dysonansu, a Nídia wypełnia swój środek pasma pełnym świecących syntezatorów, próbki perkusji Lycoxa, bogate w skórzane uderzenia i metaliczny brzęk, brzmią w większości tak, jakby pochodziły z prawdziwej perkusji i jego elementów tonalnych nawiązują do ciepło akustycznych barw akordeonów, fletów i gitar.
Jednak w samych piosenkach nie ma nic szczególnie naturalistycznego; poruszają się i ewoluują z obcą intensywnością, zachowując dziwną równowagę płynności i sztywności. Weź „YAAAH” – początek. Rozpoczyna się niemal gotyckim ostinato fortepianowym i triolowymi hi-hatami, a następnie stopniowo wypełnia się przeplataną siatką shakerów, gongów, tomów, bicia dzwonów, pieśni, a nawet rave’owych pchnięć. Takt po takcie, malowane są nowe warstwy i niezależnie od tego, jak elastyczny jest pomiar czasu poszczególnych partii bębna, skumulowany efekt ich powtarzalnego ataku jest niesamowicie mechanicznym molochem, wysysającym wszystko, co napotka. Wyobraź sobie drżące urządzenie magnetyczne ozdobione wszystkimi maszynami, które przekroczyły jego drogę – zegarami, blenderami i nożycami do żywopłotu, wszystkie wirujące i trzaskające w doskonale zsynchronizowanym nieładzie – które po prostu gromadzą warstwy, gdy poruszają się do przodu.