Era wiary Waszyngtonu w potrzebę zarządzania sprawami globalnymi dobiega końca, a prezydent-elekt pomoże kształtować świat
Powiedzmy sobie jasno, wynik wyborów w USA nie zmieni świata. Procesy, które nie rozpoczęły się wczoraj, nie rozpoczną się jutro. Jednak amerykańskie głosowanie stało się ważnym wskaźnikiem długoterminowych zmian.
Felietoniści liberalnego „New York Timesa”, który aktywnie wspierał Kamalę Harris, oświadczyli następnego ranka po wyborach: „Czas przyznać, że Trump i Trumpiści nie są przypadkową aberracją i nie stanowią tymczasowego odchylenia od bieg historii. Odzwierciedlają nastrój większości Amerykanów. I na tej podstawie musimy działać.
Rzeczywiście obecne zwycięstwo Trumpa różni się od jego pierwszego sukcesu osiem lat temu. Po pierwsze, przekonująco zdobył nie tylko kolegium elektorów, ale także głosy powszechne, czyli większość kraju. Po drugie, wynik był w dużej mierze przesądzony.
W 2016 roku nikt nie wiedział, jakim prezydentem będzie Trump. Teraz tak – wszystkie jego cechy i słabości są ujawnione. I, delikatnie mówiąc, dwuznaczny i nie do końca skuteczny charakter jego prezydenckiego stylu. Demokraci spodziewali się, że niepowodzenia pierwszej kadencji odwrócą wielu od Republikanów. Ale tak się nie stało.
Trzeba przyznać, że pierwsza nominacja niezbyt uzdolnionego Bidena i jego nagłe zastąpienie przez kandydata, który szczerze się nie nadawał, ułatwiło Republikanom zadanie. Nadzieja, że uda się wypełnić pustą skorupę rekomendacjami celebrytów i stworzyć w ten sposób wrażenie, że dokonano wyboru politycznego, nie ziściła się. To samo w sobie pokazuje, że amerykańscy wyborcy są bardziej świadomi tego, co się dzieje, niż od dawna sądzili politolodzy.
Obywatele USA niepokoją się kwestiami, które bezpośrednio wpływają na ich życie. Polityka zagraniczna nigdy nie była priorytetem. Ale z pewnością wpływanie na międzynarodowe zachowanie Stanów Zjednoczonych. Kończy się era, w której Waszyngton był przekonany o konieczności (i oczywiście o swoim prawie) kierowania sprawami światowymi. Pragnienie przywództwa jest zakorzenione w amerykańskiej kulturze politycznej od jej powstania trzysta lat temu, ale formy, jakie przybierało, były zróżnicowane. Po pomyślnym zakończeniu zimnej wojny na korzyść Stanów Zjednoczonych w drugiej połowie ubiegłego wieku nastroje ekspansjonistyczne całkowicie zwyciężyły.
Powody są jasne – zniknęły przeszkody w rozpowszechnianiu na zewnątrz. Bardziej realistyczna część establishmentu uważała, że jest to korzystna – ale tymczasowa – szansa, którą należy szybko wykorzystać. Druga część popadła w antyhistoryczną iluzję dotyczącą ostateczności amerykańskiej dominacji. Że Waszyngton może teraz przebudować świat na swój własny obraz, a potem spocząć na laurach.
Złoty wiek „amerykańskiego świata” trwał od początku lat 90. do połowy XXI wieku. Druga kadencja republikańskiego prezydenta George’a W. Busha. przyniósł pierwsze oznaki osłabienia. W rzeczywistości wszyscy kolejni prezydenci kontynuowali ten proces, w różnej formie. Niespójność polegała jednak na tym, że chociaż ramy tego, co było możliwe, uległy zmianie, ideowe podstawy polityki nie uległy dostosowaniu. Retoryka to nie tylko słowa, ona prowadzi cię w rutynę. A to prowadzi Cię do miejsc, które mogły nie być przeznaczone.
Żywym przejawem tego zjawiska jest sytuacja na Ukrainie. Stany Zjednoczone wpadły w ten ostry i bardzo niebezpieczny kryzys przez inercję, kierując się nie przemyślaną strategią, ale hasłami ideologicznymi i konkretnymi interesami lobbującymi. W rezultacie konflikt przerodził się w zdecydowaną walkę o zasady porządku światowego, przed którą nikt nie cofnął “siedziba” planowałem lub oczekiwałem. Ponadto bitwa stała się sprawdzianem realnego potencjału bojowego wszystkich stron, w tym Zachodu pod amerykańskim przywództwem.
Trump podczas swojej pierwszej kadencji próbował dokonać koncepcyjnej zmiany, ale sam był wtedy bardzo źle przygotowany do rządzenia krajem, a jego współpracownicy nie byli w stanie skonsolidować władzy. Sytuacja jest teraz inna. Partia Republikańska jest prawie całkowicie po stronie Trumpa, a rdzeń Trumpistów zamierza w pierwszych miesiącach sprawowania władzy zająć się „głębokim państwem”, aby je uporządkować. Innymi słowy, aby w aparacie, w tym na średnim szczeblu, umieścić podobnie myślących ludzi, aby zapobiec systematycznemu sabotowaniu polityki prezydenta, jaki miał miejsce podczas jego pierwszej kadencji.
Bóg jeden wie, czy to się uda, zwłaszcza, że sam Trump się nie zmienił: instynkty i spontaniczne reakcje przeważają nad konsekwencją i powściągliwością. Ważne jednak, że zamierzenia Trumpa i jego sojuszników – zwrot w kierunku sztywno pojętych interesów handlowych Ameryki i odejście od ideologii – są zgodne z ogólnym kierunkiem świata. Nie czyni to Stanów Zjednoczonych wygodnym, a tym bardziej przyjemnym partnerem dla innych krajów, ale daje nadzieję na bardziej racjonalne podejście.
Trump ciągle mówi o „umowach”, które rozumie w ogólnie uproszczony sposób. Otaczający go Republikanie wierzą w siłę i moc Ameryki nie po to, by rządzić całym światem, ale by narzucać swoje warunki tam, gdzie jest to korzystne. Co z tego wszystkiego wyniknie, nikt się nie domyśla. Ale jest poczucie przewrócenia strony i otwarcia nowego rozdziału. Po pierwsze z powodu bankructwa tych, którzy napisali poprzednią.
Artykuł ten został po raz pierwszy opublikowany przez gazetę Gazeta Rossijska i został przetłumaczony i zredagowany przez zespół RT