Jak powinien brzmieć złamany serce? Pisanie o rozwijającej się miłości czy pożądaniu może być proste, jeśli pomogą w tym uniwersalne klisze, ekstatyczny przypływ endorfin i – miejmy nadzieję – naprawdę seksowna linia basu. Ale album o zerwaniu jest trudniejszym zadaniem – i to nie tylko ze względu na ryzyko konsekwencji wynikających z publicznego ujawnienia podbrzuszy prywatnego związku. Jeśli każda nieszczęśliwa rodzina jest, jak Anna Karenina mówi naminaczej niż na swój sposób, wynika z tego, że każde rozbite partnerstwo rozpada się inaczej, rzadko bezpośrednio pomiędzy polubownym a zjadliwym. Nie wiemnowa płyta brooklyńskiego muzyka Dana Knishkowego, który nagrywa jako Adeline Hotel, jest rzekomo albumem o rozwodach. Ale w przeciwieństwie do płomiennej urazy, która napędzała Plotki albo wstyd i nienawiść do samego siebie Tunel MiłościKnishkowy podchodzi do tematu w sposób kapryśny i medytacyjny, zamieniając lubieżne szczegóły na mikroskopijne alegorie. Wspierany przez graną palcami gitarę, fortepian i okazjonalnie kontrabas, sprawia, że koniec małżeństwa brzmi nieoczekiwanie uzdrawiająco.
W tekście piosenki nie ma dymiącego pistoletu Nie wiem. Zamiast tego pojawia się poetycka nuda z nutą autodestrukcji. W utworze tytułowym nie może przestać „marzyć o grzmocie”, utknięty w pętli negatywnego sprzężenia zwrotnego jak „koło w kole w trybiku”. Przyznaje się do drobnych niepowodzeń – jest „w pewnym sensie trzeźwy”, pozwalając, by rachunki za „Preying On” piętrzyły się. Często pisze jak twój dziadek: „Jeszcze jeden kęs, a mogę eksplodować!” – woła w „Smutku”. Jedyne wulgaryzmy, które wypowiada w utworze „Isnt That Enough?”, brzmią jak mała eksplozja, krótka utrata panowania nad sobą. Ale przede wszystkim album porusza ciężkie poczucie zbliżającej się zagłady po zakończeniu związku, objawiające się złowrogą burzą, która nieustannie podnosi głowę (najpierw w utworze tytułowym, potem w „Egg on My Face”) i pokusą niepodległości, wyobrażanej jako soczysta brzoskwinia w „How Did I Get So Lucky?” i „Radość”. Powtarzające się motywy w wielu utworach nadają płycie patchworkowy charakter, tworząc szerszą narrację, która pojawia się dopiero, gdy rozpatrywana jest jako całość.
Jak na album opowiadający o tak głębokiej stracie, jest to prawdopodobnie najbardziej nieobciążony album Adeline Hotel, jaki kiedykolwiek zabrzmiał. Tam, gdzie poprzednie albumy mogły w chwili ciszy przejść w rytm granej palcami gitary, tutaj instrumentacja często wycofuje się, aby skupić się na głosie Knishkowego, który nie pojawiał się na płycie Adeline Hotel od prawie trzech lat. Drżenie poprzednich płyt w dużej mierze zniknęło – zamiast tego Knishkowy włada swoim zgrzytem i zakresem, a jego wokal plasuje się gdzieś pomiędzy powagą Pokój dla kwadratów-era Johna Mayera i zawstydzona głębia Jasona Moliny.