Kilka lat temu, kiedy Isik Kural wrócił do swojego rodzinnego Stambułu, odszukał kolekcję nagrań terenowych, których dokonał jako nastolatek. Słuchając, uderzyło go odkrycie: „Tak głośno” – zdziwił się wywiad. „Miasto jest takie głośne!” Z kolei muzyka Kurala jest maksymalnie wyciszona. Od czasu wydania swojej debiutanckiej płyty pt. Jak Flurryw 2019 roku muzyk z Glasgow rozwinął specyficzny styl oparty na gitarze z nylonowymi strunami, syntezatorach, nagraniach terenowych i cichym jak szept śpiewie. Na swoim nowym albumie Księżyc w Bliźniętachjego muzyka jest tak delikatna, że często wydaje się, że silny podmuch wiatru może zmienić ją w plątaninę nici.
Efekt, jaki wywołuje tutaj Kural, nie przypomina tętniącego życiem miasta, ale dzielnicy spowitej burzą śnieżną – niezwykle żywy spokój, dzięki czemu wciąż słychać płatki śniegu lądujące w szeleszczącej hałdzie. Flet unosi się na delikatnie szarpanej gitarze. Melodie fortepianu grane jednym palcem ściekają po fragmentach syntezatora Casiotone. Większość piosenek rozgrywa się na tle szelestu lub śpiewu ptaków. Ulotne chwile muzycznego déjà vu – „Claire de Lune” Debussy’ego, „Candy Says” Velvet Underground – zamieniają się w kołysanki na dobranoc. Niewinna intymność tej sceny to dzieciak pod kocem z ksylofonem i latarką, cicho nucący refreny.
Nie tylko głośność muzyki sugeruje drzemkę; Teksty Kurala często sprawiają wrażenie wyciętych z książek dla dzieci. Jego piosenki to mozaika chmur, deszczu, piany morskiej, śniegu i skaczących królików. Promienie księżyca prześlizgują się między rzęsami; muszle, nagietki i duchy pojawiają się w wielu piosenkach. „Pastelowy błękit kwitnie pomiędzy/Pojedyncza kropla i liście księżyca” – mruczy z wahaniem w „Prelude”, łącząc fragmentaryczne obrazy i niespójności w melodyjną medytację nad metamorfozą. W niektórych miejscach urzekające melodie Kurala przywodzą na myśl Anę Roxanne; gdzie indziej przypominają mi się pętle pacjentów Grouper – gdyby jej muzyka powstała pod wpływem wyblakłych kreskówek PBS z lat 70.
Cyników, skazańców i skrajnie upartych może zniechęcić całe to promienie uprzejmość; oglądany podejrzliwie, panujący na albumie nastrój błyskotliwej naiwności – nie wspominając o słodkim tonie Kurala, przypominającym przedszkolaka – może graniczyć z kiczem lub autoparodią. „Uśmiech zaczyna się od oczu szerszych niż niebo/Dymki obejmują jaśmin zaskoczenia” – grucha w „Stems of Water”; „Radosne światło słoneczne kryje się w wodospadzie”.
Jednak w przypadku niektórych jego instrumentów sprawy nie są tak spokojne, jak się wydaje. Pętle gry na skrzypcach w utworze „Daywarm Birds” mieszanym przez trylowanie fletów; jest spokojny, ale także nieco straszny, z chłodnymi otwartymi kwintami wskazującymi na starsze, dziwniejsze formy muzyki ludowej. Zajrzyj pod pastelową powierzchnię tekstów Kurala, a zobaczysz dziwniejsze rzeczy. W „Prawie ducha” o dziecku schodzącym po schodach to, co na pierwszy rzut oka wydaje się zaledwie urocze („rozwiązane sznurowadła/czułe stopy”), staje się dziwne i dzikie: