Piosenka tygodnia: The Cure w nieskazitelnej formie z pierwszym od 16 lat singlem albumowym „Alone”

Tygodniowo, Konsekwencja’S Kolumna „Piosenki tygodnia” przedstawia świetne nowe utwory z ostatnich siedmiu dni i analizuje ważne wydawnictwa. Znajdź nasze nowe ulubione produkty i więcej na naszej stronie Najpopularniejsze utwory Spotify playlistę i inne świetne utwory wschodzących artystów, sprawdź naszą Nowe dźwięki Spotify playlista. W tym tygodniu The Cure udostępnili „Alone”, pierwszą piosenkę z ich gorąco oczekiwanego albumu Pieśni zaginionego świata.


W 2008 roku ukazało się The Cure 4:13 Senich trzynasty album studyjny. Całość dotarła zgodnie z harmonogramem, ponieważ jak w zegarku Robert Smith i jego firma rezygnowali z realizacji pełnometrażowego projektu co cztery lata, począwszy od 1992 r. Życzenie. Została mniej więcej dobrze przyjęta, choć daleka od ulubionej płyty Cure. Ale, hej, niezależnie od tego, co o tym myślą fani, jedyne, co musieli zrobić, to poczekać do następnych wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych, aby otrzymać nowy zestaw gotyckich, post-punkowych utworów… Prawda? PRAWIDŁOWY???

Cóż, The Cure powróciło w roku wyborczym, ale nie w następnym. Albo następny. Albo następny. Z każdym nowym kalendarzem krążyły o tym szepty w tym roku będzie tym, który The Cure w końcu powróci. Do diabła, powtarzamy to co najmniej od 2022 roku. Teraz, 16 lat później, plotki w końcu okazują się prawdziwe, bo zespół ma wydać nowy album Pieśni zaginionego świata 1 listopada. Ogłoszeniu towarzyszył pierwszy singiel i utwór otwierający „Alone”. A więc z dziećmi urodzonymi dnia 4:13 Sendata premiery prawie pozwala na prowadzenie pojazdów, jak The Cure radzi sobie w 2024 roku?

Właściwie całkiem nieźle. Jako numer wprowadzający dla Pieśni zaginionego świata„Alone” ma na celu natychmiastowe przypomnienie fanom tego, co przede wszystkim kochali w zespole. Rozciągający się na prawie siedem minut utwór to wspaniale wyprodukowany, powolny utwór, uzupełniony porywającymi tonami basowymi i połyskującymi syntezatorami. Przez cały czas wokal Roberta Smitha brzmi tak samo emocjonalnie jak zawsze – nawet jeśli każe ci czekać, aby go usłyszeć.

Minęło prawie trzy i pół minuty, zanim Smith wchodzi, co jest odważnym, ale być może mądrym wyborem na „singiel powracający”. Jeśli już wywołałeś ślinę u widzów, dlaczego nie poczekać trochę dłużej, aby efekt był jeszcze większy? Dlaczego nie poczekać na długość normalnej piosenki pop, zanim dodasz jedną z najbardziej rozpoznawalnych cech The Cure — wokal Smitha? Gdy Smith już dołączy do imprezy, natychmiast intensyfikuje ponury, melancholijny ton piosenki. „To koniec każdej piosenki, którą śpiewamy/ Ogień zamienił się w popiół/ A gwiazdy przyćmione łzami/ Zimno i strach” – śpiewa, wyciskając z każdej sylaby tyle dramatyzmu, ile potrafi.

Podsumowując, jest to typowy romans Cure i nie różni się od utworu otwierającego 4:13 Marzenie„Pod gwiazdami”. Obydwa utwory trwają znacznie dłużej niż sześć minut, mają wydłużone intro, a tempo jest wolne i ponure. Obydwa są zanurzeni w bujnym, wzmocnionym dźwiękami dźwiękach i obaj nawiązują do gwiazd w pierwszych kilku linijkach.

Ale chociaż „Alone” może nie wyznaczać trasy The Cure na żadne nowe terytoria dźwiękowe lub tematyczne, niezaprzeczalnie brzmi fantastycznie. Każdy, kto kocha ich muzykę, z pewnością przyjmie ją z otwartymi ramionami i nie bez powodu. Może dlatego, że kazali nam czekać półtorej dekady, żeby to usłyszeć, a może Robert Smith jest naprawdę sprawiedliwy To utalentowany że może stale znajdować nowe, subtelne sposoby na utrzymanie świeżości swojego stylu. Tak czy inaczej, cholernie wspaniale jest mieć The Cure z powrotem.

— Jonah Krueger
Koordynator redakcyjny

Zrodlo